Problemy ze słuchem dotykają coraz więcej osób na świecie i w Polsce jednak
leków i medykamentów leczących niedosłuch jest mało trudno znaleźć nawet dobre
zioła na słuch oprócz często
reklamowanego miłorzębu japońskiego. Najczęstszym sposobem proponowanym przez środowisko
medyczne są implanty lub aparaty słuchowe, które nie zawsze spełniają
oczekiwania osób borykających się z tym problemem.
Na Internecie znalazłam historie kobiety od urodzenia głuchej,
która dzięki ćwiczeniom, które wykonywała sama oraz bioenergoterapii odzyskała słuch
warto przeczytać tą historię i samemu spróbować, jeśli macie kłopoty z uszami.
Sama zastosowałam jedno z ćwiczeń na słuch, które poprawia
moje słyszenie. Opis ćwiczenia znajdziecie w tekście, ale dla tych
niecierpliwych już na początku notki wklejam opis tego ćwiczenia . Jest ono
łatwe i mało czasochłonne. Warto spróbować niezależnie czy wierzycie w jego
skutecznośc czy nie .
Ćwiczenie samouzdrawiania polegało na tym, że 3 razy
dziennie przykładałam dłonie do uszu i dolnych części pleców w ten sposób (o
ile dobrze pamiętam): prawa ręka na uchu, lewa na plecach - w tej pozycji 5
minut, następnie lewa na uchu, a prawa na plecach - tu również 5 minut.
Historia kobiety ,która odzyskała słuch – pisownia
oryginalna .
Choć pamiętam konkretny dzień - 10 sierpnia 2006 r. - kiedy
po wielu latach życia w kompletnej ciszy usłyszałam pierwsze dźwięki -
przygotowywanie się do tego trwało długo i w nieświadomości.
Ponieważ od początku
dorosłego życia nie korzystałam z bioenergoterapii na skutek złych doświadczeń
na tym polu z okresu dzieciństwa, potrzebne były zdarzenia, które znów
zwróciłyby mnie ku bioenergoterapii.
Pierwsze takie
zdarzenie pojawiło się wiosną 2005 r. - trwające od kilku lat trudności z
oddychaniem, "leczone" bezskutecznie przez lekarzy (nawet z tytułem
profesorskim), przybrały na sile tak, iż praktycznie miałam objawy astmy. Po
seriach badań dostałam leki wziewne, które pomagały mi na tyle, by czuć się w
miarę swobodnie. Ale musiałam je brać codziennie i w perspektywnie miałam
stosowanie ich przez całe życie. Nie chciałam tego. Dlatego z nich
zrezygnowałam. Zaczęłam się zastanawiać nad bioenergoterapią. Nie wiedziałam,
do kogo się zwrócić.
Podczas wizyty w
Rabce zapytałam mamy, czy nie zna kogoś. Mama powiedziała, że słyszała o jednej
takiej pani, nazwiskiem Anna Hornik. Nie zachecała mnie specjalnie do wizyty u
niej, ale widząc, że ja jestem zdeterminowana, poszła ze mną. Pani ta oceniła
mój stan zdrowia wahadełkiem, stwierdziła, że flegma z zatok spływa mi do dróg oddechowych,
uszkadza narząd słuchu, a nawet zagraża w ten sam sposób narządowi wzroku.
Przeprowadziła na mnie zabieg przypominający zabieg reiki i zaleciła stosowanie
leku homeopatycznego - do jego sporządzenia potrzebna była moja ślina, i
miałyśmy w tym celu przyjść ponownie. Ponieważ odwiedzałam Rabkę średnio co
miesiąc - następna wizyta wypadła za miesiąc, i wówczas otrzymałam swój lek
homepatyczny na bazie wody. Stosowałam go przez pięć do siedmiu miesięcy (nie
pamiętam dokładnie) i przez ten czas co miesiąc miałam wykonywane zabiegi
reiki. Choć w tym leczeniu zależało mi na pozbyciu się astmy, a słuch mnie w
ogóle nie interesował (uznałam już dawno, że w moim przypadku nic tu się już
nie da zrobić, co najwyżej wszczepić implant ślimakowy), to jednak pewnego razu
pani Hornik zainteresowała się moimi uszami, zbadała je swoim sposobem i
stwierdziła, że w prawym uchu mogę odzyskać do 20% słuchu. Brzmiało to
ciekawie, ale nie specjalnie mnie poruszyło. Mało wierzyłam w to odzyskanie
choćby i nawet 20% słuchu.
Pewnego jednak razu
szłam z mamą do pani Hornik i jak zwykle w drodze rozmawiałyśmy. Wtem
usłyszałam mamy głos (trwało to najwyżej sekundę), kilka słów! Było to bardzo
niesamowite, wszak otaczała mnie kompletna cisza, a mama nie mówiła głośno (bo
po co), zaś zwykła mowa z odległości 20 cm od ucha to, jak sądzę, ok. 70 dB. Co
więc się zdarzyło w ciągu tej sekundy? Mama była tym o wiele bardziej przejęta
niż ja sama. Przypisałam to zwykłemu przypadkowi (wtedy jeszcze dopuszczałam
istnienie przypadków).
Później jednak
zdarzyło się coś podobnego jeszcze kilka razy i w ogóle przez miesiąc miałam
wrażenie, jak bym zaczęła słyszeć pewne (b. nieliczne i bardzo ciche) ogłosy
tzw. codziennego życia. W Warszawie już na pewno słyszałam stale jeden rodzaj
dźwięków - pędzącego pociągu metra. Choć metro jeździ niezwykle głośno (poziom
100-120 dB), to wcześniej go nie słyszałam. Teraz zaś bywały ciągi dni, że
słyszałam je codziennie, a jedynie w niektóre dni nie słyszałam go. Albo nie
umiałam określić, czy te odgłosy metra słyszę, czy nie (dość płynna jest
granica pomiędzy tak głośnymi dźwiękami a odczuwaniem wibracji przy ubytku
słuchu 120 dB).
W końcu postanowiłam
poddać się badaniu słuchu, by sprawdzić, czy się coś naprawdę poprawiło, czy
tylko mi się tak wydaje. Umówiłam się przez internet z jedną z firm
audioprotetycznych, a w międzyczasie poleciałam samolotem do Brukseli, na kilka
dni. Był lipiec 2005 r. Badanie słuchu miałam wyznaczone krótko po powrocie.
Choć bardzo lubię latać samolotem, tamte loty do Brukseli i z powrotem zniosłam
nie za dobrze.
Przy lądowaniu
wyjątkowo bolały mnie uszy, a potem miałam szumy i zawroty w głowie. Z tego
względu zarówno w Brukseli, jak i w Warszawie po powrocie, nie czułam się
najlepiej. W dodatku zauważyłam, że znów nic nie słyszę. Czasem zdawało mi się,
że słyszę ruch na ulicy, ale to nie był już tak wyraźny dźwięk jak poprzednio.
Rozuzmiałam, że to z powodu tych lotów i ogólnego stresu związanego z podróżą
(pierwszy raz od dzieciństwa leciałam samolotem i pierwszy raz w życiu tak
daleko od domu, w dodatku sama).
Niemniej jednak,
skoro byłam umówiona na badanie słuchu, poszłam na nie. I tu przeżyłam duże
rozczarowanie, ponieważ audiogram nie wykazał żadnej poprawy. Pani, która mi go
wykonała, delikatnie sugerowała, że mimo tak dużego ubytku słuchu powinnam
nosić aparat. Widząc jednak moją niechęć sama już bez przekonania
zaproponowała, że mogę wypróbować teraz jakiś aparat, jeśli chcę. Czy chciałam
tego? Gdzieś tam w środku mnie tliła się moja ciekawość dźwięków, ale została zagłuszona
dużym strachem przed dźwiękami. Bałam się, że gdy pani założy mi aparat, nagłe
bardzo głośne dźwięki wbiją się do głowy powodując ból (w badaniu słuchu też są
podawane dźwięki do słuchawek, ale to są czyste i bardzo krótko trwające tony,
a słuchawki są duże, w pewnym sensie wytłumiają dźwięki, natomiast wkładka do
aparatu wprowadzana jest do kanału słuchowego, zaś sam aparat łapie wszystkie
dźwięki z otoczenia, osoba głucha ma wtedy wrażenie ogromnego, bolesnego
natłoku dźwięków). Odmówiłam więc. I więcej już nie słyszałam tych delikatnych
ogłosów, które zdarzało mi się słyszeć przed wyjazdem do Brukseli. Jedynie
czasem słyszałam odgłosy metra, no i odgłosy petard i gongów karetek itp.
Kolejne zdarzenie mające (jak mniemam) na celu zwrócenie
mnie ku bioenergoterapii nastąpiło w lipcu 2006 r. Dostałam wówczas bardzo
poważnego zapalenia lewego ucha. Nigdy czegoś takiego nie doświadczyłam, a
przynajmniej nie pamiętałam, bym coś takiego kiedykolwiek przechodziła.
Początkowo próbowałam leczyć zapalenie "domowymi sposobami", ale
przynosiło to jedynie chwilową ulgę - zapalenie było zbyt poważne, zbyt późno
podjęłam jakiekolwiek środki zaradcze (gdy ból był niewielki, myślałam, że sam
przejdzie).
Dlatego musiałam
ostatecznie szukać pomocy u larygologa. Dostałam antybiotyki i powoli
dochodziłam do siebie.
To zdarzenie jednak
nie dawało mi spokoju... przypominałam sobie tę historię z okresu niemowlęctwa,
którą mama mi swego czasu opowiadała, i miałam coraz większe przeczucie, że być
może właśnie wtedy, gdy byłam taka malutka, miałam zapalenie ucha, tylko nikt o
tym nie wiedział...
I wtedy właśnie po
raz pierwszy w życiu z wielką determinacją zapragnęłam dowiedzieć się, jaka
jest naprawdę przyczyna głuchoty. Już wtedy wiedziałam, że zapewne nie jest to
tylko fizyczna przyczyna, ale że musi również istnieć jakaś przyczyna duchowa.
Dlaczego właśnie mnie się to przytrafiło??
Zaraz po zapaleniu
ucha wpadło mi w ręce pewne czasopismo ezoteryczne, w którym ogłaszają się
różni bioenergoteapeuci i inni specjaliści od szeroko rozumianego rozwoju
duchowego. Zaintrygowały mnie dwa ogłoszenia. Na podane numery telefonów
komórkowych wysłałam SMS o treści mniej więcej takiej "Chciałabym się
poddać regresji hipnotycznej. Czy to jest możliwe dla mnie jako osoby niesłyszącej"?
Dostałam odpowiedź od jednej z tych osób, do których pisałam. Nazywa się ona
Krystyna Wieczorek i jest Wielką Mistrzynią Reiki. Odpowiedziała, że to zależy
od tego, ile słyszę. "Nic nie słyszę" - odpowiedziałam. Wówczas pani
ta zaproponowała niehipnotyczną metodę regresji i umówiłam się z nią na 8
sierpnia na wizytę (w Warszawie).
Regresja niehipnotyczna
Regresja
niehipnotyczna polegała na tym, że pani Wieczorek (zwana dalej regreserką)
weszła w kontakt z moimi opiekunami duchowymi (istotami niewcielonymi w
materię) oraz z moją podświadomością, a i ja sama w trakcie sensu miałam
odbierać swego rodzaju "obrazy".
Jak to wygladało?
Przed seasem
przekazałam regreserce karteczkę z 4 pytaniami o sprawy, które mnie nurtowały.
Jedno z tych pytań dotyczyło fizycznych i duchowych przyczyn głuchoty (inne w
tym miejscu nie są istotne i nie będę się na nich skupiać).
Po krótkim wstępie, w
czasie którego regreserka zapewne się modliła, chwyciła moją lewą rękę za
przegub i tak trzymała ją przez cały czas trwania tego seansu (nie umiem,
powiedzieć, ile trwał, być może nawet 45 minut). Byłam całkowicie świadoma
przez cały czas.
Pierwsze odczucia
podczas tego seansu: robiło mi się zimno, bolało lewe ucho (jak przy
zapaleniu), całe ciało było jakby uziemione jakąś potężną siłą - czułam, jak
obezwładnia moje ręce i ogólnie całe ciało było jakby ciężkie. Myślałam sobie,
o czym chciałam, ale spod tych myśli były jakby przebyłski pewnych obrazów,
m.in. scenki z udziałem trojga moich dobrych znajomych.
Potem czułam swędzenie
w lewym uchu, a prawym jakby jakąś ciecz, i prawie dygotałam z zimna. I niemal
przez cały ten czas, gdy regreserka tak trzymała moją rękę, to czułam od dłoni
do łokcia jakieś dziwne prądy, cały czas coś tam pulsowało, a w prawym ramieniu
też coś czułam, ale o znacznie mniejszym natężeniu.
Seans się zakończył,
otworzyłam oczy. Mimo uczucia dużego zimna ogólnie czułam jakiś wielki spokój,
wręcz nudę, ale także wewnętrzne ciepło i ogólnie czułam się bardzo
bezpiecznie. Myślę, że właśnie w taki sposób odbierałam obecność tych energii,
które przybyły, by pokazać nam odpowiedzi na moje pytania (nam - bo regreserka
odebrała znacznie więcej ode mnie, przypuszczam, że była takim właśnie
łącznikiem między mną a światem duchowym).
Regreserka zapytała
mnie o te obrazy, ale ja – nie mając doświadczenia – nie umiałam ich jakoś
przyporządkować do moich pytań. Ale – ponieważ ona dowiedziała się o mnie
bardzo dużo – pomogła mi i razem wszystko analizowałyśmy.
Przede wszystkim zwróciłyśmy uwagę na problem najważniejszy
– a ten pokazuje się w czasie seansu jako pierwszy. Pierwszym moim odczuciem
zaś był ten ból lewego ucha. Wskazywał on na problem głuchoty jako
najważniejszy, będący przyczyną wszelkich innych problemów w moim życiu.
Odnośnie do tego
problemu regreserka odebrała przekaz o moim poprzednim życiu.
Otóż mieszkałam w
Anglii w XVIII wieku, byłam mężatką i miałam córeczkę, która została porwana i
zamordowana. Ludzie chcieli mi o tym powiedzieć, ale ja nie chciałam usłyszeć
złej wiadomości o córce. Tą córką z XVIII wieku jest w obecnych czasach moja
matka (innymi słowy, dusza, która w XVIII w. wcieliła się w ciało zamordowanej
później dziewczynki, w XX wieku wcieliła się w ciało mojej matki).
A co na poziomie
fizycznym spowodowało brak słuchu? Ciągle zapalenia. Zdaniem regreserki nic w
mojej głowie nie jest uszkodzone, ale nadal są bakterie w narządach słuchu
(tzn. bakterie pozostałe z ostatniego zapalenia ucha). Napisała mi, jakie robić
ćwiczenia, żeby odzyskać choć częściowo słuch.
Głuchota była
przyczyną innego, poważnego problemu: zamknięcia się na ludzi i dźwięki.
Regreserka powiedziała, że mogę słyszeć, ale muszę otworzyć się na miłość,
ludzi, dźwięki i świat. Zrozumiałam to i byłam już gotowa na zmianę życia.
Zapytałam tylko, czy nie będę się bała dźwięków. Regreserka odpowiedziała, że
jeśli się otworzę, to nie.
Oprócz regresji
niehipnotycznej regreserka wykonała również zabiegi reiki, sprawdziła również
stan mojego zdrowia za pomocą wahadełka. Stwierdziła, ze mam duże zdolności
intuicyjnego uzdrawiania i zaleciła wykonywanie mi codziennie pewnych ćwiczeń,
które polegały na przykładaniu dłoni na uszy i nerki, w różnych konfiguracjach.
Zanim opowiem, co się działo dalej, muszę wspomnieć o
Gwieździe Arcygamy? Co to takiego?
Jest to stary,
chrześcijański (koptyjski) talizman, który podłącza człowieka do źródła Boskiej
Energii, uzdrawia duszę i ciało, przynosi wszelką pomyślność.
Wygląda tak:
Nie pamiętam już, w
jakich okolicznościach dowiedziałam się o istnieniu takiego talizmanu, dość że
wiosną 2006 r. zamówiłam go przez internet wraz z książką Andrieja Lewszynowa
pt. "Gwiazda Arcygamy. Ta książka przyniesie ci sukses". W książce
tej opisano różne sposoby korzystania z mocy tego talizmanu i różne prawdziwe
historie uzdrowień. Dzięki tej Gwieździe poprawił mi się wzrok, kładłam sobie
tę Gwiazdę również na płuca, gdyż czasem jeszcze bywało, że gorzej mi się
oddychało, albo na cerę, na gardło lub intuicyjnie na innych miejscach, np. na
czakrze trzeciego oka. No i oczywiście nosiłam tę Gwiazdę codziennie na szyi...
A ponieważ zaczęłam
ją nosić na kilka miesięcy przed regresją i powrotem do świata dźwięków, być
może to dzięki niej w moim życiu tak wiele i tak szybko się zmieniło...
Obecnie już jej nie
noszę. Wibracja Ziemi się podnosi, dzieje się to coraz szybciej, Ziemia powoli
przygotowuje się do przejścia w IV gęstość i wszystkie stare symbole,
talizmany, inicjacje itp. straciły już moc (w 2007 r.) Przestałam nosić ten
talizman zupełnie intuicyjnie...
Usłyszałam pierwsze głośne dźwięki! 10.08.2006
Po regresji zaczęłam
stosować samouzdrawianie za pomocą swoich rąk, a ponadto próbowałam się
otworzyć na ludzi, świat... Próbowałam wybaczyć sobie i tej córce z XVIII wieku
- wszystko, co tylko poszło nie tak, jak miało pójść... Starałam się żyć jakoś
inaczej, lepiej, nie "po linii najmniejszego oporu". I zapragnęłam
słyszeć.
Ćwiczenie
samouzdrawiania polegało na tym, że 3 razy dziennie przykładałam dłonie do uszu
i dolnych części pleców w ten sposób (o ile dobrze pamiętam): prawa ręka na
uchu, lewa na plecach - w tej pozycji 5 minut, następnie lewa na uchu, a prawa
na plecach - tu również 5 minut.
Regreserka zalecała
również, bym w czasie samouzdrawiania wyobrażała sobie energię kobaltową, która
wnika do ucha wewnętrznego. Stosowałam się do tych zaleceń, jeśli starczało mi
na to cieprliwości...
Drugiego dnia po
regresji jak zwykle po obudzeniu się zrobiłam zabieg "uszny", a zaraz
po nim rozpoczęłam 15-minutowy seansik z Arcygamą. Położyłam ją sobie na
czakrze trzeciego oka (pomiędzy brwiami). Upływający czas kontrolowałam
spoglądając co jakiś czas na zegarek. W 13. minucie... usłyszałam dziwny
dźwięk. Zdziwiłam się, bo przecież na co dzień nic nie słyszałam... za chwilę
dźwięk się powtórzył, i znowy, i tak do końca seansu, czyli przez 2 minuty
słyszałam powtarzający się dźwięk, przecinany krótkimi pauzami. Nie miałam
pojęcia, co to mogło być. Może mi się zdawało?
Wstałam, poszłam do toalety,
ubrałam się i poszłam zrobić sobie śniadanie. Wróciłam do pokoju i zaczęłam
przygotowywać się do pracy (do tłumaczenia, w domu). Znów słyszałam ten dziwny
dźwięk, ale teraz już rozumiałam, że to są dźwięki remontu wykonywanego u
któregoś z sąsiadów. Rozpoznawałam stukanie, wiercenie... Gdy uzmysłowiłam
sobie, że to dzieje się naprawdę, a ja te dźwięki tak wyraźnie słyszę (choć
tylko te), to zrozumiałam, że TO się już zaczęło, zaczęło działać, i wtedy,
muszę to przyznać - mój organizm zareagował lękiem - zaczęły mi się trząść ręce
i trwało to około 2 godzin. Później się uspokoiłam, a po południu dźwięki
ustały.
Co się działo później?
W kolejne dni nie
słyszałam już remontu za ścianą (może już go nie było), ale zaczęłam słyszeć
pewne subtelne dźwięki o bardzo niskim tonie: wodę spuszczaną w toalecie, wodę
lecącą z kranu, nalewaną do kubka, pluskanie wody w kąpieli i przy praniu...
11 sierpnia
pomyślałam sobie, że spróbuję zadzwonić do mamy przez komórkę. Słyszałam sygnał
i głos mamy, ale słabo i prawie nic nie rozumiałam. To mnie nie zraziło,
postanowiłam kupić kartę telefoniczną i spróbować z automatu publicznego -
wydawało mi się, że przez taki automat będę słyszeć lepiej niż przez swoją
Nokię.
Jak postanowiłam, tak
zrobiłam. I rzeczywiście słyszałam lepiej. Rozumiałam połowę z tego, co mama
mówiła. Mama była nieziemsko szczęśliwa... Dzwoniłam więc do mamy codziennie z
automatu i rozumiałam ją coraz lepiej. Ale po kilku dniach zauważyłam, że
słyszę przez automat coraz gorzej. Wróciłam więc do prób z komórką i tu na
szczęście słyszałam i rozumiałam już lepiej i coraz lepiej. W niektóre dni
rozumiałam nawet 70-80% tego, co mówiła mama.
Wtedy podjęłam
kolejną decyzję: o kupnie aparatu słuchowego. Firmę wybrałam na chybił trafił z
internetu - padło na Audiomed na Targówku w Warszawie.
Zrobiono mi tam
audiogram. Ku mojemu wielkiemu zaskoczeniu nie wykazał on żadnej poprawy. Wtedy
nie wiedziałam dlaczego. Teraz już wiem, że zmiany w narządach organizmu
najpierw są odczuwane, dopiero po jakimś czasie utrwalają się tak, że dają
obraz w badaniu. Wiem, że jest na to naukowe wyjaśnienie, ja jednak napisałam
własnymi słowami, gdyż inaczej nie potrafię tego napisać.
Obsługa w Audiomedzie
była wobec mnie nastawiona sceptycznie i zniechęcała mnie do kupna aparatu
sugerując, że niewiele będę słyszeć przez niego. Ale ja się uparłam na cyfrowy
Widex Supero 412 i taki kupiłam. Odebrałam go pod koniec sierpnia 2006 r.
Słyszenie przez aparat opiszę w innym wątku.
Wykonałam ciężką pracę
Od sierpnia do
grudnia 2006 mój organizm wykonywał ciężką pracę, przypominając sobie dźwięki,
ucząc się nowych, i ogóle radząc sobie z natłokiem dźwięków. Dużo energii szło
również na wykonywanie zaleconych ćwiczeń w ramach autouzdrawiania
bioenegetycznego. Obciążenie organizmu było tak duże, że w tamtym czasie
wyraźnie spadła jakość mojej pracy (pracowałam i nadal pracuję w domu jako
tłumaczka, obecnie dodatkowo pracuję jeszcze w paru innych miejscach). Skutkiem
tego na początku 2007 roku poczułam się kompletnie wyzuta z energii i zaczęłam
wątpić w sens "tego wszystkiego". Z drugiej jednak strony
zrozumiałam, że od obranej drogi nie ma już odwrotu - bo ja naprawdę nie
chciałam już żyć w ciszy.
Nie wiedziałam, jak
uzupełnić tak dużą stratę energii. Dlatego 1 lutego 2007 udałam się ponownie do
p. Wieczorek. Przekazała mi energię, przeprowadziła oczyszczającą sesję reiki,
zaleciła tym razem nieco inne, bardziej niewygodne ćwiczenia autouzdrawiania,
choć podobne do poprzednich. Podczas tej wizyty dała mi również do zrozumienia,
że muszę sama nauczyć się uzupełniać stratę energii, nie mogę się tutaj uzależniać
od innych.
Dzięki jednak temu,
że po tym seansie poczułam się na powrót pełna energii, mogłam z nową werwą
zająć się pracą nad sobą, swoim słyszeniem, i po prostu codzienną pracą.
Otwarcie czakr dłoni
Po kilku dalszych
tygodniach terapii według zaleceń p. Wieczorek znów zaczęły nachodzić mnie
wątpliwości. Te ćwiczenia były bardzo niewygodne i kosztowały sporo mojej
energii, a postęp w słyszeniu był bardzo niewielki. Był cały czas, ale jednak
wybrażałam sobie, że będzie szybszy, dlatego czułam narastające rozczarowanie.
W tym czasie już
drugi miesiąc podczytywałam forum dyskusyjne Projektu Cheops. O Projekcie tym
nie mam zamiaru się tutaj rozpisywać, dla zainteresowanych podam jednak linka
[link widoczny dla zalogowanych] Dodam tylko, że o ile początkowo byłam tym
projektem zaintrygowana i zachwycona, tak obecnie mam wobec niego wiele
zastrzeżeń, jestem sceptyczna, a na tamtym forum już się nie udzielam.
Na forum Projektu
Cheops moją uwagę zwróciła jednak forumowiczka o nicku Kiara. Choć pisała
niekiedy dziwne dla mnie rzeczy, widziałam, że ma dostęp do ogromnej wiedzy.
Postanowiłam napisać do niej prywatnego maila, przedstawić w nim swoją sytuację
i po prostu zapytać, czy możliwe jest, abym odzyskała słuch.
Po tygodniu
otrzymałam od niej bardzo pozytywnego maila. Zrozumiałam z niego, że cała moc
jest we mnie i tylko ode mnie będzie zależało, czy będę słyszeć, czy nie, a nie
od bioenergoterapeutów. Oni mogą pomóc, wesprzeć, nakierować, ale sami nie
uzdrawiają. Nawet gdy przekazują energię, nie jest to ich własna energia. Są
jedynie kanałem, medium.
To był naprawdę
piękny mail, poruszył moje wnętrze. Wrócił mi wiarę w pracę nad odzyskiwaniem
słuchu. Kiara zaproponowała także, że jeśli chcę, to otworzy czakry moich dłoni
na odległość.
Znałam wtedy słowo "czakry", ale nic o czakrach
nie wiedziałam. Dałam więc sobie dwa dni na poczytanie informacji w internecie
i wtedy wyraziłam zgodę.
Umówiłyśmy się, że 20
lutego 2007 r. o godz. 21 Kiara na odległość otworzy mi czakry.
Tak potem opisałam jej
w mailu swoje doświadczenie:
Tam, gdzie czakra serca, to chyba nic nie czułam, może
troszkę ciepła po ok. 5 minutach, ale przede wszystkim przez ok. 7 minut czułam
wyraźne ciepło w dłoniach, czułam się bardzo dobrze, w sumie było to
niesamowite doświadczenie, ale troszkę sprawy dzisiejszego dnia nie pozwalały
mi się w pełni skupić nad tym wszystkim, to znaczy miałam po prostu za dużo
chyba różnych myśli. Mimo to myślę, że wszystko dobrze poszło. Gdy już
poczułam, że ciepło uchodzi, to przyłożyłam sobie dłonie do uszu, nie były zbyt
ciepłe wtedy, ale czułam coś jakby lekki cichutki szum w uszach, trwało to
chwilę, potrzymałam tak dłonie przez kilka minut i wstałam.
Czym są czakry -
patrz [link widoczny dla zalogowanych] .
Oprócz siedmiu
głównych czakr (inaczej węzłów energetycznych, splotów nerwowych) jest jeszcze
wiele pomniejszych - między innymi we wnętrzu dłoni właśnie.
Praca energetyczna na odległość
Od dnia, w którym
Kiara otworzyła mi czakry na odległość, pracowałyśmy w ten sposób wspólnie przez
dwa tygodnie. O umówionej godzinie (21.00) codziennie kładłam się na 10 minut,
Kiara otwierała czakry moich dłoni, ja przykładałam je do uszu i trzymałam je
przez cały czas, gdy czułam ciepło. Zwykle czułam ciepło przez ok. 10 minut i
tyle trwały te seanse.
Kiara ma
"bezpośredni" kontakt z Energiami Myślicielskimi (jest o nich seria
książek autorstwa Elżbiety Nowalskiej, [link widoczny dla zalogowanych] );
Energie te są z nadprzestrzeni, to znaczy, mówiąc obrazowo, z ponad
"siódmego nieba"; kierują się wysokim systemem wartości, nie mają
materii (aczkolwiek niektóre z tych Energii wcielają się na Ziemi). Podczas
tych seansów towarzyszyła mi nie tylko energia Kiary, ale i jej
"osobistego medyka" - Myśliciela Gustawa, oraz moi aniołowie (trzy
istoty).
Gdy trzymałam dłonie
na uszach, miałam wówczas różne odczucia, przede wszystkim oczywiście ciepło,
czasem szum, a czasem też dźwięki, które nazywałam "muzyczką" lub
"melodyjkami". Melodyjki puszczał mi Gustaw, początkowo sam, później
na moją prośbę.
Po tygodniu takiej
terapii usłyszałam po raz pierwszy odgłos własnego głosu - wypowiadałam coś
głośno, nie mając na uchu aparatu.
Po kolejnym tygodniu
sama otwierałam sobie czakry i kontynuowałam tę terapię - codziennie przez
wiele miesięcy (trudno mi teraz określić, ile dokładnie), później rzadziej,
kiedy czułam taką potrzebę. Czakry otwierałam po prostu słowem - "Otwieram
czakry." Po ok. 1 minucie czułam w rękach lekkie mrowienie i ciepło.
Zapraszałam Energie, a po ok. 10 minutach seans kończyłam słowami "Zamykam
czakry."
Efekty były
zaskakujące, słyszałam coraz więcej i więcej, choć postęp nie był skokowy, lecz
bardzo powolny, choć wyraźny w dłuższej perspektywie. Najbardziej cieszyło mnie
słyszenie bez aparatu własnego głosu - raz lepiej, raz gorzej, ale gdy zdarzało
mi się go słyszeć nadzwyczaj dobrze, moja radość nie miała granic!
Link do forum